Wietnam

Po wielu małych i dużych wyprawach, nasze dziewczyny wiedzą, że w podróży każda okazja by się przespać i zjeść jest na wagę złota. Kiedy trzeba to śpią w metrze, samolocie, taksówce i na lotnisku W domu wybredne, w drodze jedzą potrawy, których nikt z nas nawet nie wie, jak nazwać. Zwłaszcza gdy rodzice przyoszczędzili i kupili super tanie bilety z 2 przesiadkami i 15 godzinnym postojem w Pekinie. Jak przygoda to przygoda! 🙂 Tylko te różnice temperatur dały nam popalić. Od 0 poprzez -4 do 34 stopni.

W Sajgonie wylądowaliśmy nocą, w pierwszy dzień święta Tet, czyli Wietnamskiego Nowego Roku. Właśnie rozpoczął się Rok Świni, a inspiracją do odwiedzenia Wietnamu było to, że nasza Zosia pokochała świnki wietnamskie i chciała odwiedzić ich ojczyznę… Ot taki zbieg okoliczności.

Sajgon ma swój urok, spokój i ciszę, o którą tak trudno w Azji Południowo-Wschodniej, ale też gwar i tumult dobrze znany nam z ulic Bangkoku. No i trafiliśmy na fenomenalną kawiarnię, jedną z lepszych, w jakich byliśmy do tej pory; The Workshop Coffee. Jedyne co nam się nie udało, to posmakować tutejszej kuchni. Na czas obchodów święta Tet pozamykały się wszystkie dobre knajpki. 

Phan Rang – Tháp Chàm, Vinh Hy, Cam Lập, Cam Ranh. Szukaliśmy miejsc, gdzie nie pojawiła się jeszcze masowa turystyka i znaleźliśmy. Kilka dni spędziliśmy w towarzystwie prawie samych Wietnamczyków i przekonaliśmy się, że to niesamowicie gościnni, uczciwi i radośni ludzie. Nie pytaliśmy ile będzie kosztował kurs taksówką bo zawsze płaciliśmy wg taksometru, nie pytaliśmy ile zapłacimy za jedzenie czy picie na ulicy, bo wiedzieliśmy, że policzą nas tak samo, jak miejscowych. Co za miła odmiana w azjatyckich stronach. Wszyscy chcieli porozmawiać i to, że prawie nikt nie mówił po angielsku to żaden problem, technologia w postaci Google Translator była nieocenioną pomocą.

Urokliwe Hoi An to jedno z najbardziej turystycznych miejsc na mapie Wietnamu. Świat turystycznej komercji sąsiaduje blisko ze światem lokalnym i oba dość zgodnie i płynnie się przenikają. Na tym samym targu można było kupić tandetne pamiątki, ale też kurę czy lokalne zioła do zupy. Drogie restauracje serwowały jedzenie ramię w ramię z ulicznymi garkuchniami, gdzie można było zjeść przepyszne dania za 2 czy 3 złote. W końcu zagrało i posmakowała nam Wietnamska kuchnia, prawie wszystko czego skosztowaliśmy okazało się super! Karolcia wręcz oszalała na punkcie własnoręcznie zwijanych sajgonek, bagietek i mini szaszłyczków. Wyzwaniem było dostosowanie się do lokalnych, szalonych, zasad ruchu drogowego, ale daliśmy radę i wyprawa skuterowa nad morze zakończyła się pełnym sukcesem. Hoi An da się lubić, jest w sam raz na dwa dni.

My Son, Hue. Dziedzictwo dwóch wielkich cywilizacji, które od tysiącleci wywierały ogromny wpływ na Wietnam. My Son, porzucony w dżungli zespół hinduistycznych świątyń, sanktuarium religijne królestwa Czampa będącego pod kulturowym i duchowym wpływem Indii. Hue, była stolica Wietnamu założona przez dynastię Nguyen, gdzie silne wpływy Chińskie najlepiej są widoczne w imperialnym zakazanym mieście. 

Zatoka Lan Ha. Zamiast zatłoczonego Ha Long, wybraliśmy mniej uczęszczany zakątek a oszczędności na biletach lotniczych zainwestowaliśmy w odrobinę luksusu. Dwudniowy rejs pomiędzy setkami małych wysepek.

Wietnamski szlak zakończyliśmy w Hanoi. Radosne, kolorowe wrażenie wywarła na nas kawiarnia Unicorn Cafe. Oh ile tam było tęczy i słodyczy… Przeuroczo 😉 Trochę zwiedziliśmy, trochę poszukiwań kulinarnych było, trochę popracowaliśmy i uczyliśmy się też w drodze. Dziewczyny powiedziały jedno, Wietnam super i musimy wrócić.